Przez kilka chwil nie napisałem niczego nowego. Trochę zabrakło na to czasu a trochę po prostu nie wiedziałem o czym pisać, mimo tego, że tyle rzeczy się ostatnio dzieje. Z pewnych powodów, nie związanych z moim życiem w Indiach, zacząłem się zastanawiać czy nie wrócić do Polski.

Ten blog służy szerszej publiczności, nie tylko moim najbliższym i przyjaciołom więc nie będę dokładnie pisał o powodach zmian w moich planach. Dodatkowo trudno nie dodać, że tak ważne rzeczy jak praca, spisywanie się organizacji i możliwości podróżowania mnie trochę zawiodły. Nie ma więc chyba wielkiego sensu tutaj zostawać. No i najważniejsze! Zepsuł mi się aparat J Nie ma zdjęć co oznacza, że nie będzie ciekawych postów.

Oprócz tego nadchodzi monsun. Tak powoli, powolutku jakby mu się nie chciało marnować wezbranej w sobie wody na opłukiwanie BmBajskich śmieci. Pada głównie nocami, niekiedy dniami przejdzie jakiś deszcz. Nigdy jednak coś poważniejszego niż solidny deszcz lub lekka burza. Nocą wszystko się odrobinę schładza to zaczyna padać. Za dnia jest nadal za gorąco żeby spadł deszcz. Wszędzie jednak zaczęto sprzedawać parasole i płaszcze przeciwdeszczowe. Skoro jest podaż to i popyt musi na to być – wniosek: wkrótce będzie lało jak z cebra. Bo tutaj w odróżnieniu od Polski ludzie wiedzą kiedy zacznie padać. Prognozy pogody się nie ogląda, bo po co ona komu. Nie ma monsunu to nie pada, jest monsun to pada. Mogliby stosować tylko dwa rodzaje mapy.

Jeszcze na własnej przemoczonej skórze odczuję uciążliwość tego okresu. Tymczasem jeszcze chodzę bez parasola i nie mam zamiaru kupować kaloszy.

W pracy jakieś zmiany. Poprzedni menedżer odchodzi, zastąpi go nowa osoba. A ja cały czas się zastanawiam, kiedy wracać i na jakich warunkach oraz kiedy rozmawiać z szefami. Jeżeli chodzi o wycieczki to bardzo chciałbym pojechać na chociaż jedną tygodniową wyprawę na północ. Planowaliśmy to już od tygodni, ale teraz trochę stoi to pod znakiem zapytania. Nie wiem jak będzie z finansami oraz czy firma potwierdzi mi ten urlop wiedząc, że odchodzę.

I jeszcze jeden news. Podobno dostałem się na studia. Podejrzewam, że będą trudne ale warto próbować. Może w końcu będą mieli rodzice ze mnie pociechę i skończę tę magisterkę J

 

 

 

Mieszkać w Bmbaju

June 5, 2010

Życie w Bombaju to bajka. Z tym, bajka z typu tych, których się  nie powinno nigdy czytać dzieciom. Dużo w niej historii o przesadnych temperaturach, brudzie i hałasie. Gdyby  faktycznie ktoś chciał ją zapisać na papierze musiałaby się zaczynać mniej więcej tak:

„Za slamsami, kanałami, za siedmioma śmieci hałdami…” itd.

Jeżeli dodamy jeszcze: „za krowimi stodołami i lasem” to zyskamy prawie lokalizację Royal Palms (lub inaczej Mayur Nagar)  – miejsca gdzie mieszkam w BmBaju.

Indusi uwielbiają w sposób niezwykły nazywać miejsca najzwyklejsze. Ulubionymi epitetami dodawanymi do nazw hoteli, restauracji czy osiedli są: royal (królewski), blossom (kwitnący), czy paradise (rajski) etc. Wszystko może się tutaj nazywać też „palace” (pałac) czy „mansion” (rezydencja). Na porządku dziennym spotykamy walące się rudery o kwietnych nazwach w stylu: „Gwieździsty pałac” czy „Rezydencja wschodu słońca”. Nie wiem dlaczego ale w pewnym momencie zamiast śmieszyć zaczyna to drażnić.

Wszędzie jak już wiadomo są śmieci. Oczywiście są zamknięte osiedla i piękne części miasta gdzie działa nawet wywóz śmieci, ulice są czyste i nikt na nich nie sypia. Większość populacji tego miasta żyje na śmieciach, w śmieciach i ze śmieciami. Ja mam na tyle szczęścia, że mieszkając poza miastem trochę od tego uciekłem. Zastanawiające jest dlaczego tak się dzieje. Oczywiste jest, że głównym winowajcą jest miasto, którego zarządcy nie martwią się o śmietniki w miejscach publicznych. Jak ich nie ma to nie ma co wywozić – czytaj nie ma dalszych problemów. Dodatkowym elementem jest jeszcze mentalność ludzi. Gdy się pytam gdzie wyrzucić plastykową butelkę mogę spotkać się z dwoma reakcjami. Pierwszą jest kompletne niezrozumienie dlaczego zaprząta mi to głowę – przecież wszyscy wiedzą, że śmieci rzuca się za siebie, przed siebie lub na bok – styl dowolny. Drugą możliwością jest krótka i życzliwa odpowiedź – rzuć tutaj, ktoś to później posprząta. I to jest właśnie arcyciekawe, to „ktoś to później posprząta” w sposób fantastyczny tłumaczy jak myślą Indusi. Jest tutaj tyle ludzi, że znajdzie się ktoś kto za 20 IRN (1,40 zł) posprząta to wszystko wokoło, dlaczego więc się trudzić myśleniem nad tym co robić ze śmieciami!

Ucieknijmy jednak od tematu brudu i śmieci… Może trochę o moim mieszkaniu i ogólnych kosztach utrzymania się w BmBaju. To może być niezły przewodnik dla wszystkich którzy się tutaj wybierają albo nad tym zastanawiają.

Koszty życia w Bombaju są stosunkowo wysokie. W zależności jaki się prowadzi styl życia można wydawać od 5000 IRN (mieszkamy w slamsie,  jeździmy komunikacją miejską, nie sypiamy z braku tlenu i gorąca oraz tracimy miesięcznie kilogram z powodu słabej diety). Przy zarobkach w okolicach $400 życie staje się znacznie przyjemniejsze. Polski studencki 1000 zł to jakieś 15000 IRN. Wystarczy, ale trzeba zaciskać pasa. Oczywiście koszty mieszkania w takim wypadku dzielone są na kilka osób, pokój jest dzielony i nie ma szans na mieszkanie w lepszej dzielnicy. Koszt wynajmu mieszkania w Bandrze (bliżej centrum) to jakieś 35000 IRN czyli $700 (maj 2010). I niekoniecznie będzie to jakieś super mieszkanko. Do tego należy dokonać wpłaty na depozyt w wysokości 1-3 Lakh’a (100-300 tysięcy rupii – jakieś 7000 zł). Niestety ani mnie ani nikogo z naszych znajomych na to nie stać.

W moim mieszkanku przez większość dnia nie ma wody. Zamiast rur doprowadzających kanalizację miasto wysyła do nas cysterny z wodą. O  tych cysternach jeszcze z pewnością napiszę. Na mój gust wyglądają tak, że można by je nazwać „smokowozami”. Jadąc pod górę, z powodu przechyłu zawsze wylewają jakieś kilkanaście wiader wody. Wczoraj żartowałem z Vincentem, że te kilkanaście wiader wody to jest nasze tygodniowe jej zużycie. Jak się teraz zastanawiam to chyba nawet zużywamy mniej, gdyż rzadko na nią trafiamy…

Podobno gdy przyjdzie monsun będzie o nią znacznie łatwiej.

W miejscu gdzie mieszkam wszyscy myślą, że jestem filmową gwiazdą. Jest to stosunkowo blisko do „Bollywood city” czyli dzielnicy mieszkalnej dla aktorów. Wszystkim się więc wydaje, że muszę być gwiazdą filmową lub co najmniej reżyserem… Nawet na moich drzwiach widnieje stara plakietka wskazująca, że pracuję dla jakiegoś studia filmowego.

Ja za mieszkanie płacę 5000 IRN, niestety nie mamy kuchni. Jest za to AC. W zasadzie to nie jest mieszkanie, tylko pokój z prysznicem. Nie ważne! Jak się ma dobrych kumpli wokoło to da się żyć. Jak wcześniej pisałem mieszkam z Vincentem z Ruandy, obok mieszka Michael z Niemiec. Na parterze mamy jeszcze jedno takie mieszkanie z Loganem (HongKong) oraz Danielem (Włochy) na pokładzie. Do  pracy dojeżdżam rikszą (40 IRN), wracam często autobusem (10 IRN).

Niestety jest to mój pierwszy post bez zdjęć… Mój aparat nie działa…

Hampi, niegdyś 500-tysięczne  miasto, dzisiaj opuszczony kompleks świątynny, położony malowniczo nad jakąś tam rzeką, której nazwy nie znają pewnie i sami mieszkańcy Hampi. Trzeba przyznać, że miejsce jest wyjątkowo piękne i co chyba jeszcze ważniejsze – wyjątkowo spokojne. Niemniej jednak, aby się tam dostać trzeba wcześniej przez kilkanaście godzin zmierzać się z wyboistościami Indyjskich dróg, z nocnymi zapachami przez które przebija się autobus, niekiedy nawet należy usadowić się na półce bagażowej i tak trwać przez jakieś trzy godziny. Jednym słowem – Hampi to piękne miejsce ale od BmBaju baaardzo daleko. Poniżej zamieszczona mapka.

Do Hampi z Bmbaju podróż trwała całą noc i pół kolejnego dnia. Koszt to około 1000 IRN (70 zł), wliczając w to wszelkie dopłaty, machlojki rikszarzy oraz inne wcześniej nie przewidywane wydatki. Koszt mieszkania na końcu maja (dobrze poza sezonem) to jakieś 10 zł za osobę. Lepszy obiad w knajpie kosztować może nawet 15 zł.

Poniżej filmik! Zainteresowani mogą zobaczyć czym charakteryzuje się kibelek w indyjskim pociągu!

Dojeżdżając na miejsce myśli się tylko o jednym… O prysznicu! Taka podróż sprawia, że człowiek nabiera pewnych cech szczególnych z których przoduje lepkość! Wszystko lepi się do nas, koc na którym leżymy, ten który leży obok nas (w innych warunkach służyłby do przykrycia), komórka, poduszka, kurz i powiewająca firanka autobusowa. Tak było w drodze do Hampii, w autobusie. Wracając, co trzeba przyznać warunki były znacznie bardziej komfortowe (czyt. było chłodniej).

Co można zobaczyć w Hampi? Świątynie. Nie takie stare bo 15sto wieczne. Nie są więc aż tak dostojne jak te greckie, ale ilość inkrustacji i cyzelowanych kolumn naprawdę robi wrażenie. Bezapelacyjnie jedno z ważnych miejsc do odwiedzenia.

Bazar w Hampi jest usytuowany pomiędzy dwoma świątyniami i jest jakby korytarzem wejściowym do głównej, 50 metrowej świątyni. (niżej)

Po zapłaceniu śmiesznie taniego biletu (zapomnieli o dodatkowej opłacie za kolor skóry), można dostać się na dziedziniec główny. Zaraz po lewej zwierzak – słoń łapownik. To taka specjalna rasa słonia możliwa do spotkania tylko w Indiach. Słoń tego rodzaju z radością pobiera darki i w zamian błogosławi dotykając trąbą głowy darcy. Co ciekawe, sprzedawanych przed świątynią bananów to raczej sobie takie słonie nie cenią. Dla nich ważna jest twardsza waluta – monety a jeszcze lepiej papierki. Jak tylko schwyci taki słoń kasę w trąbę, szybko odkłada ją na bok i przechodzi do sekundowego obrządku.

Poniżej kobieta sprzedająca banany, które podobno miał słoń zjadać. Zdjęcia słonia łapownika może umieszczę później, gdyż nie mam do nich jeszcze dostępu.

Oprócz słonia możemy w środku znaleźć ołtarz kobry, kilku innych bogów oraz ciekawą komnatę, w której poprzez dziurę w ścianie dostaje się promień światła wyświetlając na przeciwległej ścianie obraz niczym camera obscura.

Ale Hampi to nie tylko kompleks świątynny przy starym bazarze. W promieniu kilku kilometrów można znaleźć tutaj dziesiątki innych świątyń i pałaców. Większość z budynków to świątynie Kriszny, a także budynki rodziny królewskiej. Można znaleźć tutaj takie perełki jak łaźnia królowej czy pałac audiencyjny. Najbardziej chyba znaną, pocztówkową budowlą jest ozdobny rydwan (chyba z jasnego granitu). Podobno kiedyś kręciły mu się koła!

Poniżej jeszcze kilka zdjęć różnych arcydzieł architektury, na które można natrafić w okolicach.

Wygląda nieźle prawda? Zero śmieci, trawka itp. Niemniej jednak mentalność Indyjska jest trudna do zwalczenia nawet przez władze UNESCO. Poniżej rozbrajający mnie przykład użytkowania świątyni jako przystani dla rowerów 😉 No co? Gdzieś rower trzymać trzeba bo by się siodełko nagrzało!

Krajobraz uzupełniają oczywiście krowy… Taka krowa może jak zwykle łazić wszędzie i też wszędzie załatwiać swoje potrzeby…

Ze mną coś jednak jest nie tak, gdyż patrząc na nie zastanawiam się raczej czy to klasa mięsna czy tylko mleczna… Ahh. Organizm już woła o jakiś kawałek bardziej wartościowego mięsa.!

No i jeszcze przykład Indyjskiej kosiarki do trawy (półautomatycznej).Musiałbym taką gdzieś zakupić. Może nasz domowy trawnik wyglądałby podobnie.

Na koniec kilka widoczków. Przyroda jest tutaj wybujale wspaniała!

W Mumbaju przywitał nas efemeryczny deszczyk. Ustał jednak zanim się zorientowaliśmy, że to faktycznie pada woda. No cóż… To taka złowroga wróżba… Już niedługo rozpęta się tutaj na dobre.

Niedługo (pewnie jutro na blogu pojawi się krótkie sprawozdzanie z wycieczki do Hampi. Hampi to opuszczone, 500-tysięczne miasto położone malowinczo wśród kamienistych wzgórz. Wybraliśmy się tam w piątek a wróciliśmy chwilę temu. Kilkanaście godzin w autobusach i pociągach ale chyba było warto J. Więcej jutro!

Means more or less that tomorrow I’ll try to post pictures and more info about our trip to Hampi. Hampi was very nice. My favorite destination in India (together with Goa)!

Bez wielu komentarzy wrzucam wideo z podróży do Goa. Wyobraźcie sobie, że nie mogliśmy wejść do pociągu – tak był zapchany. W naszym 6-cio osobowym przedziale znaleźliśmy około 20 osób (gdy już tam dotarliśmy po 30 minutowym przedzieraniu się przez tabuny Indusów)… Nie ma co mówić, że nie nikt z nich nie miał biletu. Podróż trwała jakieś 10 godzin – jak z nad morza w góry. Takie Indie są wielkie, że żeby pojechać nad morze na weekend ludzie pakują się w pociąg na kilkanaście godzin, po czym, po dwóch dniach spędzonych na plaży wracają do pracy takimi właśnie pociągami. Dlaczego nie chodzą na plażę w BmBaju? Łatwo zgadnąć

Subject: Goa is beautiful.. But before you can drink a first beer on the beach you must first survive travel by train…

Without many comments I’m uploading you a video from our travel to Goa. Just imagine that we couldn’t even enter the train – it was stuffed so much. In our 6-seated compartment we found around 20 people (when we reached it after forcing our way through Indians for around 30 minutes). There is no need to say that apart from us nobody had a ticket. Travel lasted around 10 hours – like from Polish Sea to Mountains. India is enormously big… To spend a weekend at the sea people from BmBay have to cram into a train for several hours, whereby, they have to come back to work in Monday morning. Why they don’t go to any beach close to BmBay? It’s easy to guess…

I pomyśleć, że miejscówki dla Indusów na tego typu pociągi są wykupione z dwumiesięcznym wyprzedzeniem (turyści mają osobną pulę biletów).

Podobno zwykle pociągi nie wyglądają w ten sposób – może miałem wyjątkowe szczęscie, że udało mi się przeżyć taką przygodę.

And now think that seats for these trains are sold out two months before the travel time! Tourists have usually reserved additional bunch of tickets J

I’ve heard that usually trains are not stuffed so much. Maybe I had some luck to experience such a travel.

Kilka informacji na temat cen za 10 h podróż z BmBaju do Goa/Price table of the trains from BmBay to Goa:

Sleeper 300 Rps 5-7 euro
AC(klima) Sleeper 700 Rps 13-16 euro

Chor bazaar to takie podobno mityczne miejsce, gdzie można znaleźć tony rzeczy kradzionych, przemycanych czy też wszystkiego tego co kwalifikuje się do kategorii “niepewnego pochodzenia”. W istocie jednak nazwa taka przylgnęła do tego miejsca z powodu jakiegoś incydentu z angielską królową Wiktorią w roli głównej (ciekawe czego tutaj szukała i kto zajmował się polityką gdy ona płynęła do Indii swoim statkiem parowym). “Lonely Planet” wspomina, że coś jej ukradziono i znaleziono właśnie tam. Miała być to biżuteria. Jeżeli królowa przypłynęłaby w minioną sobotę to na próżno byłoby jej szukać biżuterii w tym miejscu. W zamian znalazłaby 1500 rodzajów wiertarek, trylion metalowych śrubek i setki młotów walących w karoserie samochodów i w ten sposób rozbijając je na drobny mak. Te odpadki później do czegoś posłużą – o to nie ma obaw… Powstanie z nich druga generacja plastykowo-metalowych śmieci, z tym że już w nowym, wzbogaconym mikroelektroniką wydaniu. No chyba, że prędzej zjedzą te półprodukty kozy, które w tym mechanicznym gaju robią jakieś dziwne wrażenie. Jest ich tam całe mnóstwo a panoszą się jakby były na zielonej łące pełnej soczystej trawy. Większość z nich prawdopodobnie nawet nie wie jak wygląda trawa… Do tego stałe elementy Bombajskiego zwierzyńca: w największej ilości szczury, później psy a na koniec jakieś małe stada wyleniałych kotów. Koty nie mają tutaj łatwego życia. Podejrzewam jednak, że to nie z powodu psów, które są nastawione do nich całkiem pokojowo. Myślę, że chodzi raczej o to, że rozmiar szczurów wprawia koty w zakłopotanie i rezygnują z polowania na niewiele mniejsze od siebie gryzonie…

No to co na tym bazarze można kupić? Ja znalazłem przykładowo sklep z plakatami na temat Bolywoodu (dla tych ciągle nie wtajemniczonych Blwood to Induski Holywood).

Guys sorry that I’ll write here only a few words. Just to let you know where I took these pictures. The place is called Chor Bazaar (Thieves Bazaar). To be honest it’s not really “thieffy” place. Instead you can find there plenty of small workshops where people try to take to the pieces numbers of different devices: engines, radios, screw-drivers etc. You can also buy there some posters and random things from the small stalls. Everywhere you will find goats, rats, dogs and cats – as usually in BmBay. I just don’t know how all that ZOO (excluding rats) can survive there, in the middle of oily, industrial area. Take a look at the pictures!



Temat ma już dobre kilka tygodni, ale myślę, że aby blog sprawiał wrażenie kompletnego, nie mogę tego wątku pominąć. Nie będę wyjaśniał dlaczego i w wyniku jakiego zbiegu różnych okoliczności przyleciałem do Indii, ot jestem i trzeba jakoś z tym sobie radzić. Wylatuję stąd dopiero za kilkanaście tygodni więc nie ma wyboru – muszę się przystosować, jeść idli (małe zbitki ryżu uformowane kształt dysku) oraz pić Nimbooz (napój o smaku limki, sygnowany marką Coca Cola i sprzedawany na każdym rogu ulicy) oraz Kingfishera (flagowe piwo regionu i pewnie całych Indii – z pewnością warte osobnego posta). W tym momencie nie wygląda to wcale tak źle 😉

W Bombaju (będę używał nazwy Bombaj zamiast Mumbaj czy też Mumbai, gdyż podobno lepiej brzmi) wylądowałem późnym wieczorem. Pamiętam dokładnie jak samolot kołował nad miastem, które wyglądało jak rozżarzona, wielka ameba. Bombaj moim zdaniem jest właśnie miastem pierwotniakowatym – ozprzestrzenia się w nieuregulowany sposób w każdym możliwym kierunku, wchłaniając w siebie co tylko napotka na drodze. Nie ma w nim reguł a wszystko trzyma się kupy tylko dlatego, że działa wewnątrz jakiś niezrozumiały ekosystem. Pamiętam dobrze pojazdy serwisu lotniskowego – zupełnie inne niż te znane nam z Europy: zamiast ciężarówek traktory, wszędzie mnóstwo spychaczy, betoniarek i wszelkiego pomagającego w budowie ustrojstwa. Tak samo jak miasto- lotnisko jest też w ciągłej budowie. Tak przynajmniej to wyglądało.

Z samolotu wyszedłem przez rękaw tak więc nadał byłem w strefie klimatyzacji, niemniej jednak gdy tylko dostałem się na terminal, zacząłem podejrzewać, że zamiast chłodzić, wszystkie te klimatyzatory i wiatraki raczej grzeją. Po 30 minutach przyszło mi wydostać się z lotniska i zabawa zaczęła się na dobre… Głęboki szok termiczny – wstrząsająca różnica temperatur we współpracy z wilgotnością powietrza sprawiły, że plecak zaciążył mi jakoś znacznie bardziej. Bombaj tego dnia był jak sauna. I naprawdę nie przesadzam… Teraz coś się jakoś zmieniło.. Bo nadchodzi monsun…

Druga rzeczą, którą natychmiast zauważyłem był hałas. No i o ile temperatura jakby spadła delikatnie to hałas pozostał. W zasadzie to nie jest zwykły hałas a raczej skomplikowana kokofonia setek trąbiących riksz, motorów, samochodów i krzyczących ludzi. Pewnie jak wrócę do domu to przez tydzień lub dwa nadal będzie mi dzwonić w uszach.

Odebrali mnie dwaj przyjaciele i natychmiast znalazłem się w jednej z tych tysięcy riksz. Riksza tutaj to w pełni zmotoryzowany trzykołowy wehikuł z Indusem na pokładzie. Nie są ani fascynujące ani specjalnie przyjemne – zwłaszcza rikszarze. Są żyłami tego miasta. Arteriami są pociągi. O pociągach jeszcze napiszę. O rikszach też – i to ze zdjęciami lub nawet filmami.

Spać nie mogłem.. Podekscytowanie + temperatura + zmiana czasu. Rano od razu poszedłem do pracy..

Chor Bazaar I

May 25, 2010

W sobotę byliśmy z Loganem (z Hong Kongu) w Chor Bazaar – jest to tak zwany bazar złodziejaszków. Jutro obszerniejsza relacja. Dzisiaj tylko wrzucę krótkie wideo z Logana aparatu! Na filmie sama prawda o tym miejscu 😀

I’ve visited Chor bazaar with Logan – my friend from Hong Kong (wishes man, thanks for this cool trip!). You can find here his video which is showing a little what is all this bazaar about.

Goats, a lot of machinery, recycling and rats. We just love places like that one, don’t we? 😀 That’s the heart of Bmbay! In its veins there is not a blood but rather dirty and oily water. In the lungs you will find only dusty and smoggy air…

Take a look on this! Logan thanks for materials!

Polonia indyjska dzieli się jak zauważyłem na dwie zupełnie odmienne grupy, są wśród nas ludzie, którzy uwielbiają masalę (czy też massalę) oraz Ci którzy jej szczerze i z całego serca nienawidzą. Masala to nic innego jak pewna specyficzna mieszanka przypraw. Jest jej wszędzie pełno i nie ma zmiłuj się, żeby ktoś raz dziennie nie dodał jej do mojego jedzenia. W Polsce masalę znamy bardziej pod nazwą curry. W rzeczywistości jednak carry jest tylko odmianą masali  – i to pewnie najłagodniejszą z możliwych. Co ciekawe, jeżeli chodzi o samo curry to jeszcze nie usłyszałem w Indiach tego słowa ani też nie widziałem go w żadnym menu. Z wszystkich rodzajów masali najbardziej lubię tę dodawaną do “czaju” – takiej ichniej herbatki z mleczkiem. Przyprawa nadaje takiej szklance gorącego napoju przyjemnego ostrego posmaku i dzięki temu jakoś można to wypić łudząc się, że ostrość zabija bakterie.

believe me - it only looks nice, taste is so bad! 😀

Tak więc blog wziął nazwę od masali, która tak często ostatnio ode mnie obrywała za swoje istnienie. Tak… Ja chyba należę do tych, którzy wpadają w pasję gdy odkrywają, że przyniesiony z na białym plastykowym talerzu, przez niezbyt lotnego kelnera kawałek kurczaka został wytarzany w tej masalowej mazi.

No a drugi człon nazwy bloga to gotowanie… Tak.. Bo my tutaj się gotujemy. W maju w Indiach człowiek się nie usmaży na słońcu – na to za dużo jest wpowietrzu wilgoci. W maju, w czasie najgorszych dni raczej się gotowaliśmy. A to nadal maj.. Podobno w czerwcu będzie znacznie gorzej..

To już chyba wiadomo dlaczego “Gotowany w Masali”?

And a paragraph in English! Guys! I have to eat it everyday! No other possibility! I’ve heard that food in India is so cool. It was a big lie! It’s hot and spicy and full of masala! Nevertheless I’ve heard that you can find delicious food in the north of India!

And small Polish lecture: “Gotowany w Masali” (gotowanywmasali.wordpress.com) means nothing more than “A Man Boiled in Masala” 😉

Tak długo próbowałem znaleźć trochę czasu na założenie bloga i aż do dzisiaj zawsze wypadało coś innego. Wyjazd, zwiedzanie miasta, brak Internetu, impreza. Zawsze coś. Niemniej jednak dzisiaj dzień triumfu! Blog jest założony!

Zastanawiałem się o czym będę tutaj pisał i jaki jest jego cel. Myślę, że najlepszym wyjściem będzie uznanie go za rodzaj dziennika i spisu historii ciekawych, o których warto pamiętać a nawet opowiedzieć je kilku znajomym osobom.

I know guys that this blog should be written also in English, for all my friends interested in tracking my adventurous time in India. You must understand that it’d be for me double-working to make posts in two languages. Some can ask me why not to use only English. I can’t guys. This blog is also for my family and not all my relatives talk in English. You can use Google translator and check pictures! And… Search in my post for some additional English paragraphs. For sure I’ll be adding some! For my friends from Portugal, India and some other places in Europe!

Wracając do tematu. Mam nadzieję, że uda mi się powstawiać tutaj mnóstwo zdjęć i kilka ciekawych opisów. A jest co opisywać! Jeszcze nigdzie nie widziałem większej biedy, większego tłoku i bałaganu. Bombaj. „Miasto w budowie”, tysiące świątyń, zapach kadzidła, spalin i masali. Miejsce, którym włada kurz i ruch uliczny. Siedziba 40 000 rikszarzy, tysięcy bóstw, tysięcy milionerów i milionów biedaków.

To co? Warto będzie poczytać?